Ślepy kret i jedna deska

Marek Wojciechowski, „Dzień kreta”, wyd. Kwadratura Łódź 2019, 50 s.

Tomik wierszy „Dzień kreta” Marka Lobo Wojciechowskiego zaczyna się od „wygrzebywania z siebie siebie”. Ta czynność wymaga wysiłku. A potem monotonia dnia, te same czynności, te same banalne rozmowy o tym samym.

Smutny jest świat zatrzymany w wierszach Marka Wojciechowskiego. To świat miejski: pełen brudu, huku, zgrzytów, szarości w barwie i nastroju, świat rozkładu przedmiotów i ludzi. Jakieś „Franki i Zdziśki wrastają w bramy kamienic, półwidoczni w półmroku” („starówka”). Jakieś „grabie, kilka łopat, motyka, łom, łuszczący się w rękach; przedmioty bezpańskie, bez szans w pojedynku z robactwem i rdzą” („korozja”). I ludzie jak krety:

Zakorzenieni w sobie, o sobie wiedzący
tylko to, co czujemy. Na nic są nam oczy,
gdy szukamy dotykiem i smakiem, w ciemności.
Szorstkie i gładkie, cierpkie, ciepłe, wyziębione,
falujące pod dłonią, chropowate, miękkie,
twarde i słono-słodkie. W dzień ślepniemy. Krety

wyrzucone na światło. Dni są ślepe. Kwiaty
są ślepe. Kamienie. Drzewa. Przyszłość jest ślepa.

                                                           (wiersz dla niewidomych”)

*

Kret nie zna dnia. Kret w trakcie dnia śpi. Aktywnie żyje tylko ok. 3-4 godziny na styku nocy i dnia, bardzo wcześnie. Wtedy drąży swoje podziemne korytarze, cały ich labirynt, w którym gromadzi zapasy i się chowa. Żyje samotnie. Kret nie widzi, Kieruje sie słuchem, wrażliwy jest na odgłosy i na drgania. Marek Wojciechowski pokazuje świat od dołu, od podszewki, od jego brzydoty.

Opowiada o nim  językiem szorstkim, męskim, pełnym smutku. To świat jednoznacznych zdarzeń i sytuacji. To świat bez perspektyw.

*

Ale wśród takich wierszy ponurych i pełnych beznadziei, od czasu do czasu błyśnie wers albo zaledwie słów kilka o niej, kobiecie, choć nienazwanej, o potrzebie z nią bliskości, o codziennej tęsknocie. Po prostu o miłości. I o domu, jako miejscu spajającym związek, ważnym, gdzie wszystko wspólne. Jak w wierszu „adres: przedostatnia 3/3”, w którym razem remontowali stary, poniemiecki dom, by w nim zamieszkać i szczęśliwie żyć codziennością. A teraz, po latach „Bawimy się ogryzkami ognia, który kiedyś płonął, płonął w nas, oślepiająco”.

W wierszach Marka Wojciechowskiego stale jest obecna nieuchronność odejścia i związanego z nią bólu duszy. Najpełniej te obawy wyjawia wiersz „potem”:

Kiedy odejdziesz, wiem, co we mnie pozostanie:
bliskość naszych ciał, nocą – cóż, normalne – ale
nie to jest najważniejsze. Małe,

nieznaczne drgnienia, to wychwytywanie
nieuchwytnych drobiazgów:
miękkiego ruchu ręki, pełgających
iskier w oczach – początku uśmiechu, prób
wtulania się we mnie (dość niezręcznych, jakbyś
wciąż i wciąż się uczyła), gestu, którym
wpinałaś spinkę we włosy.

W tym wierszu pokazuje się całkiem odmienny Marek Wojciechowski: ciepły, wrażliwy, wychwytujący drobne gesty, po prostu czuły. Niewiele takiego Marka w całym tomie. Ale w dedykowanym Hance wierszu pt. „Karat” jest metafora, która na pewno zapadnie w pamięć każdego czytelnika. O wspólnej przyszłości tak pisze autor: „podeprzemy się jedną laską kiedyś / przykryjemy jedną deską”.

Nareszcie tu nie ma wątpliwości, nie ma rozterek: jest miłość i wspólna przyszłość. Aż do śmierci. Ale pozostaje jedno retoryczne, pełne niepokoju pytanie: „Na kim się wesprzesz, gdy odejdę?” („coraz mniej”)

*

Tom „Dzień kreta” zawiera wiersze o różnej tematyce zapisane w różnej formie. Te dotyczące przeszłości autor pisze długimi wersami, jakby snując opowieść. Zaliczam do nich przejmujący, choć w słownictwie wręcz oschły wiersz napisany po śmierci ojca („requiem”). Taki jest także rozrachunek z samym sobą, tym sprzed lat, złym, który na skutek własnych zachowań stracił „dwie rzeczy: cel i sens, obie naraz” („Atlantyda”).

*

Tytułowy ślepy kret tylko z pozoru nic nie widzi, odrzuca brudny świat, prymitywnych ludzi, pustkę w przyszłości. On widzi dużo i czuje dużo. Ten kret ma w sobie dużo ciepła, dużo serdeczności, a nawet miłości, choć nie lubi o niej mówić.

Tom zamyka wiersz „przejście”:

tam kończą się wszelkie słowa

i koniec pieśni nie jest eufemizmem, lecz

pojedynczym, pękniętym dźwiękiem.

To miejsce, gdzie stają wszystkie pojazdy,

gdzie pójdziesz sam, boso, na ślepo.

Na ślepo. Jak kret.

 

Byle jeszcze nie tak szybko.

 

***

Marek Wojciechowski, „Dzień kreta”, wyd. Kwadratura Łódź 2019, 50 s.